Nieprawdopodobna seria pomyłek telefonicznych sprawia, że smutna pani architekt, czekająca na telefon od narzeczonego, zostaje wciągnięta w gangsterską aferę z napadami na banki, produkcją fałszywych pieniędzy i ich wymianą na prawdziwe banknoty. Pomyłki telefoniczne sprawiają też, że rozpoczyna romans z uroczym nieznajomym, którego początkowo podejrzewa o przewodzenie szajce gangsterów, a który na końcu okazuje się kapitanem milicji tropiącym właśnie tę szajkę. Za to hersztem okazuje się… jej narzeczony. W finałowym ciągu wydarzeń życie bohaterki wisi na włosku, lecz, jak to w komediach bywa, wszystko kończy się dobrze.
Joanna, atrakcyjna architekt, czeka na telefon od narzeczonego. Niestety odbiera tylko pomyłkowe telefony.
Tymczasem w pobliskim banku bandyci dokonują napadu na konwojentów i znikają z walizką pieniędzy. Na podwórku podmieniają walizki. Fałszywe pieniądze rozrzucają przed pościgiem, zaś prawdziwe przeliczają w kryjówce. Z budki telefonicznej Chudy dzwoni do Honoraty z „centrali”, by zameldować o wysłaniu „transportu”, a „centrala” ma zadbać później o wymianę na dolary.
Janka, przyjaciółka Joanny, jest przypadkowym świadkiem napadu. Gdy zaaferowana przybiega do Joanny z sensacyjną wieścią, ta rozmyśla tylko o Januszu. Złoszczą ją omyłkowe telefony do jakiejś „centrali”, więc przy kolejnym podszywa się pod Honoratę. Mimowolnie zaczyna funkcjonować jako skrzynka kontaktowa między gangsterami.
Gangsterzy planują kolejny napad, który nie tyle ma służyć rabunkowi, ile podmianie pieniędzy. Kasjer z banku ma podać termin transportu prawdziwych banknotów przeznaczonych do utylizacji.
Joanna ciągle czuwa przy telefonie. Ma jednak opory, by zadzwonić do hotelu, gdzie zatrzymał się Janusz. Prosi koleżankę o przysługę, ale ta odmawia. Wskutek awarii linii do rozmowy włącza się przypadkowy mężczyzna i oferuje pomoc. Po chwili oddzwania, mówiąc, że u Janusza jest jakaś kobieta. Od słowa do słowa, sam umawia się z Joanną, chcąc być lekarstwem na jej nieszczęśliwą miłość.
Po północy w drzwiach mieszkania Joanny pojawia się nieznajomy z kwiatami. Początkowe jej obawy pryskają, umawia się z nim nawet na kolejną wizytę, ale myślami błądzi daleko, nadal rozpamiętując niewierność narzeczonego. Nagle dzwoni Janusz – jest zajęty, ale znajdzie chwilę następnego dnia w południe.
Spotkanie z narzeczonym nie wypada najlepiej. Janusz się śpieszy, a Joannę paraliżuje nadmiar emocji. Na szczęście podczas powrotu do domu Joanna spotyka nieznajomego. Poprawia jej to humor i umawia się z nim na wieczór.
Mieszkanie Joanny wymaga remontu, właśnie oberwał się żyrandol. Ma to i dobre strony. Przyjmując nieznajomego w nastrojowym półmroku, Joanna liczy na pocałunek… Niestety nastrój burzą ciągłe pomyłki telefoniczne. Joanna wciąga zatem nieznajomego w swoją nową zabawę z udawaniem „centrali”. On po kolejnym telefonie niespodziewanie wychodzi. Namiętnie całuje ją na pożegnanie.
Następnego dnia Joanna z Janką analizują ostatnie wydarzenia. Fantazjują, że nieznajomy to herszt szajki. Postanawiają go śledzić. Wiedzą o nim tylko tyle, że ma psa rasy nowofundlandzkiej.
W kolejnym telefonie do „centrali” kasjer podaje termin transportu. Po chwili Joanna odbiera telefon od gangsterów i przekazuje im informację, lecz myli godziny.
Spóźnieni gangsterzy przyjeżdżają do banku po godzinach urzędowania. Cały plan legł w gruzach. Zostawiają worki z fałszywymi pieniędzmi w depozycie i czym prędzej opuszczają budynek. Później podczas narady w piwnicy odkrywają, na czym polegał błąd – prawdopodobnie doszło do pomyłki telefonicznej. Dzwoniąc pod rozmaite numery, próbują ustalić, gdzie znajduje się fałszywa Honorata.
Tymczasem Joanna i Janka sprawdzają właścicieli nowofundlandczyków w Warszawie. Trafiają na same mylne tropy. Wkrótce jednak tajemniczy nieznajomy odzywa się sam i umawia z Joanną w kawiarni. Janka przygląda mu się dyskretnie, by móc go śledzić. Zdobywa jego numer telefonu. Joanna dzwoni pod ten numer i żąda wyjaśnień. Nieznajomy obiecuje przyjść do niej wieczorem i wszystko wytłumaczyć.
Gangsterom udaje się zidentyfikować fałszywą Honoratę. Planują napad na mieszkanie Joanny. Chudy podaje się za elektryka, reszta czeka za drzwiami, lecz później, gdy nic nie idzie zgodnie z planem, gangsterzy zmuszeni są do ucieczki. Po serii nieprawdopodobnych qui pro quo naiwność Joanny sprawia, że w końcu trafia do kryjówki gangsterów. Nieznajomy dowiaduje się o jej porwaniu.
Wśród gangsterów wybucha sprzeczka na temat tego, w jaki sposób pozbyć się kobiety. Dochodzi do bójki. Wszyscy po kolei tracą przytomność. Ostatniego gangstera pokonuje Joanna kluczem francuskim. Kiedy nieznajomy przybywa z odsieczą i on zostaje uderzony kluczem. Wówczas wychodzi na jaw, że jest kapitanem milicji i od dawna śledził szajkę fałszerzy.
Wieczorem, gdy Janusz dzwoni do Joanny, ona zbywa go i pada w ramiona kapitana. Po chwili okazuje się, że to Janusz był szefem gangu i za chwilę zostanie aresztowany. (JU)
„Film »Lekarstwo na miłość« to sympatyczna i bezpretensjonalna komedia, półtorej godziny kinowego relaksu. […] Autorzy filmu sprytnie połączyli ze sobą kilka wątków: wątek sentymentalny (zakochana kobieta i ten trzeci, który ma być lekarstwem na jej poprzednią miłość), wątek sensacyjny (szajka, sprytne pomysły napadów), i komediowy (nieporozumienia, humorystyczne konflikty związane zarówno z sytuacjami sentymentalnymi, jak i sensacyjnymi). Przy tym, punktem wyjścia wielu sytuacji humorystycznych, są paradoksy tkwiące w naszej rzeczywistości, przeniesione niejednokrotnie z jednej dziedziny życia w drugą. […] Film zresztą jest dość nierówny. Najśmieszniejsza jest jego pierwsza połowa, gdzie nagromadzono najwięcej sytuacji humorystycznych. […] Autorzy nie wygrali do końca możliwości, jakie stwarzał im zasadniczy pomysł: obca osoba włączona w mechanizm działania szajki. […] Wydaje się również, że nie wygrany został do końca pomysł »złodzieje o mentalności etatowych urzędników państwowej administracji« (pomysł o doskonałych możliwościach, zasługujący nadal na podjęcie go: np. biurokracja, która ogarnia szajkę). […] Reżyser zdradza rzeczywiste poczucie humoru, a poza tym opiera się na słusznej formule: postaci, nawet złodzieje, powinny być sympatyczne, dlatego też patrzy się na ten film z pewną przyjemnością w czym niemały udział mają aktorzy: m.in. Andrzej Łapicki, Wieńczysław Gliński, Mieczysław Czechowicz i Jacek Fedorowicz. Ozdobą filmu są dwie panie: Kalina Jędrusik, która z dużym wdziękiem poszukuje lekarstwa na miłość i Krystyna Sienkiewicz, łącząca osobisty wdzięk z nieprzeciętnym talentem komediowym, kontrastująca celowo swoją filigranowość z drobnymi niezręcznościami”.
Janusz Gazda, „Śmieszne i sympatyczne”, „Ekran”, 1966, nr 31.
„Na »Lekarstwo na miłość« Jana Batorego pójść warto. Szczególnie w lecie, a zatem w okresie, kiedy nawet najbardziej wymagającym odbiorcom mniej zależy na dochowaniu wierności własnym gustom. Widzowie nie zostaną tu olśnieni fajerwerkiem pomysłów, odkrywczych gagów, zawrotnym tempem akcji; przeciwnie, wadliwie działające telefony (choć w ich wadliwości jest jednak podejrzana prawidłowość!), szajka podrabiaczy pieniędzy, dziewczyny z sexem zabawiające się w detektywów – to wszystko należy już do żelaznego rejestru komediowych schematów; tempo szwankuje, a gagów jak na lekarstwo. Jest za to co innego. Film Jana Batorego jest jedną z nielicznych polskich komedii filmowych, którym udało się nawiązać kontakt z rzeczywistością. […] Kilka dobrych pomysłów, m.in. patynowanie pieniędzy. Parę celnych dialogów pióra p. Chmielewskiej, choć gadania w ogóle za dużo. Dobre, swobodne aktorstwo: niezawodny Andrzej Łapicki, pełne temperamentu panie – Kalina Jędrusik i Krystyna Sienkiewicz […] »Lekarstwo na miłość« jest filmem absolutnie pozbawionym stylu; zrealizował go Jan Batory, ale wiemy o tym wyłącznie z czołówki. Reżyser jawi się tutaj w charakterze organizatora widowiska, kogoś, kto dba, aby aktorzy się nie sypali, a sytuacje nie odbiegały od scenariusza. Żadnego własnego widzenia, własnej obsesji, choćby małego tiku reżyserskiego. […] Bohaterowie »Lekarstwa na miłość« zachowują się na ogół jak w filmie obyczajowym na serio: wiodą długie i nudnawe rozmowy, spacerują, jedzą, ale co pewien czas przypominają sobie, że przecież mają śmieszyć, że muszą przecież prezentować się trochę inaczej niż »zwykli ludzie«: wtedy puls widowiska uderza szybciej, sytuacje zaczynają ocierać się o nieprawdopodobieństwo (to nie zarzut! komedia nigdy nie jest w stu procentach »prawdopodobna«!) ludzie wykonują przesadne gesty. Potem wszystko powraca do równowagi, to znaczy do statecznej przeciętności bez wyrazu. […] Odnoszę wrażenie, że Jan Batory w większym stopniu wiedział, jaki ten film nie powinien być, wyeliminował zatem pretensjonalności i snobizmy, na których potykali się jego poprzednicy, ale jeszcze nie wiedział, jaki być powinien. Nie jest zatem, niestety, lekarstwem na polską komedię”.
Konrad Eberhardt, „»Lekarstwo« nie lekarstwo”, „Film”, 1966, nr 32